czwartek, 20 września 2012

Melancholia, jedwabniki, "niemieckie morze"

Skończyłam czytać Pierścienie Saturna. Dziś, w metrze, kierunek Młociny.


Jest w tej książce - i takim pisaniu - coś, co zdecydowanie mnie urzeka. Melodia frazy, dobór słów, umiejętność oddawania nastroju i ta dziwna przypadłość, którą niewątpliwie dzielę z narratorem: przeżywania życia trochę w swojej głowie. Mnie też gdzieś znikają godziny, albo wydaje mi się, że jestem gdzieś indziej, niż jestem. Zdecydowanie zbyt osobiście odbieram pogodę i pejzaże.




Czytałam tę książkę z mapą. Wpisywałam Lowestoft, Southwold, Yoxford i niemal śledziłam kroki tego, który mówi i który pisze, ale jednocześnie przecież idzie, i to chodzenie prowadzi go w miejsca, z których rozciągają się widoki, a czasem powidoki, a czasem nawet majaki opowieści.

W jednej książce więc czytam: o śledziach, i tym, dlaczego świecą, o pamiętnikach Chateubrianda, o chińskiej cesarzowej, która swój kraj doprowadziła do ruiny, o angielskim dziewiętnastowieczenym poecie z wielką głową, którego przy życiu trzymała tylko dyscyplina wprowadzona przez jego wiernego przyjaciela, o Lekcji anatomii doktora Nicolaasa Tulpa,  o Josephie Conradzie i Rogerze Casemencie (ciekawe, czy MVL czytał Pierścienie zanim napisał Marzenie Celta), o emerycie, który buduje najwierniejszy model Świątyni Jerozolimskiej; a to tylko jakaś jedna ósma tego, co czeka czytelnika;



Było więc to wszytko i ten nieszczęsny czytelnik (ja) nie miał wrażenia, że opowiada mu się o rzeczach zupełnie ze sobą niepowiązanych, lecz nabrał przekonania, że jest w tym pewna myśl (którą na pewno nie jest pragnienie uporządkowania świata), i jeszcze po przeczytaniu ostatniego zdania, obejrzeniu ostatniego barwnego oczka tego kalejdoskopu, chciał więcej.  

Ja tak mam (czyż nie jest tak, że szukamy w książkach potwierdzenia siebie), że przywiązuję wagę do rzeczy pozornie nieistotnych. Nie jest to wiara w przeznaczenie. Raczej przekonanie, że urodzenie się cztery dni przed Hölderlinem naprawdę może zdeterminować czyjeś życie. Mnie (i narratorowi) wydaje się, że nie ma prostych odpowiedzi ani chronologicznych opowieści, że wszystko, ale mam na myśli WSZYSTKO, jest jednak dość niepewne i trochę za mało konkretne. Pragnienie znalezienia porządku, tak właściwe człowiekowi i tak niszczące dla jedwabników* jest raczej pobożnym życzeniem, żeby życie układało się w jakiś zrozumiały jednak wzór. Paradoksalnie więc narrator (i ja) szukamy punktów odniesień, które nie są niczym więcej, jak jedną z miliona możliwości - niekoniecznie najlepszą, ale jednak dającą jakieś oparcie. Różnica polega na tym, że wiemy, jak nieznaczące są te odniesienia, że świat miałby się równie dobrze/źle, gdyby były one skonstruowane zupełnie inaczej.

Czytałam z mapą, teraz naprawdę pragnę pojechać do Wschodniej Anglii. Chociaż obawiam się, że znalezienie się w miejscach, które spowodowały tę książkę mogłoby być nieskończenie smutne. Doświadczenie nie jest czymś powtarzalnym ani odtwarzalnym.

Ale wygląda na to, że o to właśnie chodzi.

*odsyłam na ostatnie strony książki.