poniedziałek, 21 września 2009

Jadę do Babadag

z Andrzejem Stasiukiem, który ostatnio udzielił wyborczej cudownego wywiadu. Linkowaliśmy go sobie ze znajomymi wymieniając przy okazji wyrazy zachwytu i oczarowania.

Właściwie dlaczego? - pomyślałam.

Materiału do myślenia nad Stasiukiem nie mam dużo. Przeczytałam tylko Fado pewego razu w empiku w Manufakturze. Pośpieszna i pełna zafascynowania była to lektura. To nie zawsze zdaje egzamin.




W czasie ostatniej wizyty w Łodzi odnalazło się jednak moje Jadąc do Babadag, zakupione w dawnych czasach, gdzieś w okolicach nominacji tejże książki do Nike.

Jestem w połowie. Czytam dosłownie kilka stron dziennie, ale czytam. Początek tej książki jest o tyle trudny, że nie wiadomo właściwie, co to będzie. Dziennik podróży? Czy nie dziennik podróży? Jakieś impresje? Ale właściwie dlaczego miałabym tak sądzić? Historia metafizyczna? Historia czego? I jakiej metafizyki?

Nie powinno się chyba pisać o książce, która wciąż trwa. (Książki są jak podróże, podróżowanie jest na dobrą sprawę rodzajem nieszkodliwego narkotyku). Za to wielbię Różyckiego (o święci anielscy, jak ja dawno nie czytałam wierszy). Za umiłowanie podróży. Stasiuka też powoli zaczynam za to wielbić, tym bardziej, że on te podróże przeżywa na doskonale prowincjonalny, szczery, prosty sposób. Nie interesują go zabytki, nawet ludzie podobno go nie interesują (chociaż pisze o nich niesamowitą czułością, uważnością i w którymś momencie napomina, że nie może spać przez tę przestrzeń i napotkanych po drodze Cyganów, Rumunów, Węgrów.

Więc kurz i opowieści jak z innego, fantastycznego wręcz świata.
Wracam tam.